niedziela, 17 listopada 2019

Dzienniki #1 "Kadoya"

Jak zwykle ludzie już czekali na zewnątrz. Starsze małżeństwo przysiadło na niewielkiej ławeczce, a młody mężczyzna w garniturze stał obok śmietnika, paląc papierosa. Pochyliłam się posyłając im przepraszające spojrzenie. Niezmiennie na twarzach odmalowało się zaskoczenie, nikt nie odpowiedział na mój uśmiech. Rozsunęłam drzwi i wślizgnęłam się do środka.
- ohayō gozaimasu! - przywitałam się raźnym głosem i od razu skierowałam się do przebieralni.
- o, Aga-chan! Dzień dobry! Wyjęłam już Twoją kartę, odbić ją? - zapytała pani Kame, sięgając po kartę opatrzoną imieniem „Aga”. W Japonii nadal używano maszyn, do których pracownicy wkładali swoje karty i odbijano na nich godziny przyjścia i wyjścia z pracy. Urządzenia te były w pełni analogowe. Zwykle karty opatrywano nazwiskiem, albo imieniem i nazwiskiem pracownika, jednak w moim przypadku nikt się tym nie trudził. Już samo zapisanie mojego imienia stanowiło nie lada wyzwanie. W katakanie (jeden z dwóch japońskich sylabariuszy, drugi to hiragana) „Agnieszka” miało kilka wersji…
- Tak, poproszę. Bardzo dziękuję.
Taką rozmowę z panią Kame, szefową zmiany wieczornej, odbywałam za każdym razem, gdy przychodziłam do pracy. Przez cały rok swojego pobytu w Japonii pomagałam w izakaya (japoński rodzaj pubu) Kadoya niemal w każdy weekend. Była to bardziej restauracja niż pub i należała do rodziny Makoto. Jest to jedna z najpopularniejszych jadłodajni w regionie i zawsze brakuje tam rąk do pomocy. W Japonii miejsca serwujące posiłki są otwarte najczęściej dwa razy dziennie: w porze lunchowej (w Japonii wszyscy mają przerwę godzinach 12:00 - 13:00) i obiadowej. W Kadoya praca była ciężka bez względu na porę roku i dnia. Pyszne jedzenie, niskie ceny i staranność w utrzymaniu prawdziwego japońskiego omotenashi (w bardzo dużym uproszczeniu „gościnność”) sprawiała, że codziennie pojawiali się tu stali bywalcy na czarkę sake, albo rodziny z oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów miasteczek (poczta pantoflowa).
Zmieniłam buty na gumowe klapki, założyłam fartuszek (tylko mój był czerwony w białe serduszka…), związałam włosy w koński ogon i skorzystałam z łazienki. Później nie będzie na to czasu. Przeszłam obok wejścia i weszłam na salę. Okusan już była za ladą.
- Ohayō - powitała mnie swoim nosowym głosem. Zawsze uśmiechała się bardzo ciepło do wszystkich. Jej mąż zmarł trzy lata temu, więc teraz ona i jej dwaj synowie zajmowali się biznesem.
- Ohayō gozaimasu! - przywitałam się szybko i podeszłam do przejścia na tyły, gdzie mieściła się kuchnia. Wetknęłam głowę do środka i raźnym głosem krzyknęłam: - Ohayō gozaimasu! Onegai shimasu!
Odpowiedziały mi niewyraźne pomruki. Szefowie kuchni już się irytowali, chociaż zmiana nawet się nie zaczęła.
- Aga-chan! Rezerwacja na stolik numer cztery lewa strona, sześć osób. Stolik numer dwa, trzy osoby. Przy ladzie dwie osoby!
- Hai! (tutaj: tak, oczywiście!) - odpowiedziałam szybko i zaczęłam przygotowania do rezerwacji: zsunięcie stołów i ustawienie małych talerzyków, by można było dzielić się posiłkiem z innymi osobami. Kątem oka spojrzałam na zegarek - 16:57. W tym samym momencie Okusan zawołała:
- Zaczynamy!
Przez niecałe dziesięć minut przygotowań liczba osób czekających na wejście wzrosła z trzech do niewielkiego tłumu.
- Irasshai! (Witaj!)- rzucała Okusan, podpisując denpyō (kartki do zamówień) do stolika i przekazując je przebiegającej obok kelnerce.
- Irasshaimase-! (Witaj!)- pokrzykiwałyśmy zgodnie, gdy tylko usłyszałyśmy dźwięk rozsuwających się drzwi. Kucharze z tyłu też pokrzykiwali irasshaimase-. Długo nie mogłam się przyzwyczaić do tego rodzaju powitania, z czasem weszło mi to w krew. Jak wszystko w Japonii. Zgodnie z japońską filozofią, którą mnie nauczono trzeba powtarzać czynności tak wiele razy by opanować je do perfekcji, by stały się naszym przyzwyczajeniem.
- Okimari desuka? (Czy już Państwo zdecydowali?) - zapytałam miękko, podchodząc do jednego ze stolików. Młodzi ludzie odłożyli już menu i rozglądali się po wnętrzu, które od prawie stu lat nie zmieniło swojego wyglądu.
- Un, Sashimi (kawałki surowej ryby) teishoku (zestaw lunchowy/obiadowy) i tendon (warzywa w cieście smażone na głębokim oleju, ułożone w sporej misce do połowy zapełnionej ryżem, a to wszystko polane lekko słodkim sosem) - odpowiedziała kobieta, pokazując mi dla pewności pozycje w menu zapisane w kanji. Zapisałam wszystko na denpyō: to co umiałam w kanji, a resztę w hiraganie. Wszyscy już się do tego zapisu przyzwyczaili. Poza tym, nikt nie miał czasu na to, żebym ładnym pismem, poprawnie zapisywała nazwy dań.
- Kashikomarimashita! - odpowiedziałam z przesadnym zapałem. Zabrałam menu, które odłożyłam na półce przy wejściu i szybkim krokiem podeszłam do okienka łączącego nas z kuchnią. Na prowizorycznym parapecie tego okienka leżały już trzy denpyō.
- Sumimasen!
(Przepraszam!) O-da- ga hairimasu! (dosłownie: zamówienie weszło) Sashimi teishoku hitotsu, tendon hitotsu. Ijō desu! (koniec!) - wyrecytowałam podniesionym głosem i położyłam denpyō na parapecie. W tym samym momencie tuż obok kartek na zamówienia pojawił się talerzyk z potrawą w cieście. To było surimi z ryby, bardzo popularna w Yaizu. Szybko przeskanowałam pozostałe kartki i znalazłam zamówienie.
- Ha-i! Hanpen frai ikimasu! (podaję smażone na głębokim oleju surimi z ryby w cieście) - krzyknęłam w stronę kuchni. Na kartce skreśliłam grubą czerwoną kredką zamówienie, jako zrealizowane i popędziłam do stolika nr sześć.
- Omatase itashimashita! (sprawiłam, że Państwo czekaliście) Hanpen frai desu! (smażone surimi z ryby)
W tym samym momencie tuż obok mnie z miejsca na podwyższeniu, gdzie znajdowały się stoliki na macie tatami (bambusowej) wychylił się mężczyzna i patrząc gdzieś w przestrzeń rzucił:
- Sumimasen
- Hai! -
odpowiedziałam, idąc w jego stronę. Jak na komendę kelnerki kierujące się w jego stronę odwróciły się i zabrały się do kolejnych zadań.
Część surowych ryb skończyła się po trzech godzinach, a chwilę przed dziewiątą syna Okusan, pan Yuichi - właściciel, zdecydował, że pani Kame ma zebrać ostatnie zamówienia. Jak za każdym razem, poczułam coś na kształt ulgi. Byłam zmęczona, głodna i już po pierwszych trzydziestu minutach przestałam rozróżniać twarze gości, liczyły się jedynie numery stolików. Jednak to nie był jeszcze moment odpoczynku. Musieliśmy wydać ostatnie posiłki, posprzątać, pomóc na kuchni przy wynoszeniu i układaniu naczyń, a potem zebrać i przygotować do prania oshibori (ciepłe, wilgotne ręczniki podawane przed posiłkiem gościom, byli mogli wytrzeć sobie ręce i, jeśli będą mieli ochotę, twarz).
- Aga-chan, czy mogę skasować Twoją kartę? - Byłam jeszcze przed pomieszczeniem służbowym, gdy dobiegł mnie głos pani Kame.
- Tak, oczywiście. Dziękuję - odpowiedziałam spokojnie, patrząc jak odbija godzinę zakończenia pracy i chwyta kartę kolejnej osoby.
- Aga-chan, dzisiaj dzień wypłaty! - zawołała wesoło Haru. Ona, ja, Hazuki i pan Yamada byliśmy jedynymi osobami w wieku dwudziestu lat, które pracowały w Kadoya. Z obu zmian. Oznaczało to, że do nas należało wydawanie większej ilości posiłków, sprzątanie po gościach i lokalu po zamknięciu.
- Wspaniale, prawda? - zagadnęłam, wychodząc razem z nią do sali. Ta wypłata była dla mnie szczególnie ważna. Wreszcie po pięciu miesiącach zmagań z dużymi wydatkami i niewielkimi przychodami udało mi się wyjść na prostą. Sierpień jest pierwszym miesiące, w którym mogłam odłożyć trochę oszczędności na przyjazd mamy w Listopadzie.
Pan Yuichi trzymał w dłoniach koperty i wywołując nas po imieniu przekazywał pensję.
- Aga, otsukaresama (dobrze pracowałaś). - Wręczyły mi szarą podłużną kopertę, a ja przyjęłam ją obiema dłoni i ukłoniłam się.
- Arigatō gozaimasu - odpowiedziałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz