"Widać po tablicach rejestracyjnych, że przyjechali aż z Yamanashi!"
W sumie w Japonii mieszkałam prawie dwa lata, a i tak niezmiennie zadziwia mnie sieć plotek i ploteczek, jaka funkcjonuje w każdej małej społeczności. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Czy dzieci chodzą grzecznie do szkoły? Czy pani domu uczestniczy w co rocznym sprzątaniu brzegów rzeki? Czy na święto zmarłych sąsiedzi pojechali do domu rodzinnego, czy zostali i poszli do kina?
Co się stanie, jeśli ktoś będzie obiektem plotek? W sumie nic, a jednak coś. Każdy w swoim mieście ma "twarz", czyli opinię, która musi pozostać nieposzlakowana. Na podstawie tejże można dostać (lub nie dostać) pracę, zorganizować (lub nie) lokalne wydarzenie, dostać się do kółka tanecznego (lub nie) i wiele, wiele innych. Nikt nie chce się zadawać i wpuszczać do swojego kręgu osoby, która "ma coś za uszami".
Brzmi to dość skrajnie, ale w małych miasteczkach jak najbardziej to funkcjonuje. Moja teściowa jest osobą starej daty: urodziła czwórkę dzieci, zajmuje się ogromnym domem z własną firmą, uczestniczy we wszystkich lokalnych inicjatywach i jest członkinią co najmniej pięciu lokalnych kółek zainteresowań (m.in. ubierania kimona, pieczenia chleba, robienia japońskich słodyczy wagashi) i podczas naszych licznych górskich wędrówek opowiadała mi przeróżne "smaczki". Jej sposób wypowiadania się o różnych lokalnych kwestiach i osobach, mówił w sumie więcej, niż same sytuacje, o których mówiła.
Cytat powyżej odnosi się do rozmowy między nią, a siostrą jej męża. Gdy w marcu 2020 roku ogłoszono pandemię Japończycy wpadli w popłoch, więc w sierpniu tuż przed świętem zmarłych obon zaczęto rozmawiać o bliskich, którzy mają zamiar wrócić do rodzinnego domu. Mówiąc wprost, uważano, że osoby które wrócą (najczęściej z dużych miast, takich jak Tokio) przywiozą do małej, bezpiecznej mieściny covid. Poza bliskimi tubylców, obawiano się też zwykłych japońskich turystów, którzy wykorzystają święta na wakacyjny odpoczynek.
No i faktycznie, na początku sierpnia przez Yaizu zaczęły przejeżdżać auta z tablicami rejestracyjnymi z innych prefektur i zatrzymywać się w jednej z najlepszych regionalnych restauracji - czyli tej należącej do mojej japońskiej rodziny. Sąsiadki rozmawiały, plotkowały, zamartwiały się, że klienci restauracji przyniosą do Yaizu covid, a ich pijani mężowie opowiadali o tym kelnerkom i właścicielce.
Restauracja i jej właściciele też mają swoją "twarz", poczuli presje, strach wykluczenia.
I tak, zamknęli restaurację na cały tydzień, w czasie obonu.
W jednym z najbardziej dochodowych okresów w roku.
I nie, franczyzny się nie zamknęły i dobrze zarobiły.
Czy coś się stało? Tak i nie. Zależy o kim mowa...
A ja do dzisiaj jestem ciekawa, co by się stało, gdyby restauracji wtedy nie zamknęli? Czy ludzie faktycznie przestali by przychodzić?